Ostatnie dni spędziłam na szukaniu informacji o tym, jak mogę pomóc mojej tłustej skórze. Parę dni temu świętowałam swoje dziewiętnaste urodziny, więc teoretycznie moja cera
powinna powolutku wracać do normalności. Ale nic z tych rzeczy. Nadal świeci się od nadmiaru sebum, jakbym co rano smarowała się masłem, a zaskórniki, drobne stany zapalne i zaczerwienienia zadomowiły się już chyba na dobre. Doszłam więc do prostego skądinąd wniosku, że
albo moja skóra jest zwyczajnie głupia i sama chce przetłuszczyć się i zanieczyścić na śmierć, albo pielęgnacja, którą stosowałam przez ostatnie lata przynosi więcej szkód, niż pożytku.
Chyba w piątej klasie podstawówki pojawiły się u mnie pierwsze pryszcze - tylko na czole, reszta skóry była nietknięta, matowa, gładka, odpowiednio nawilżona - po prostu zdrowa. Jednak chcąc pozbyć się tego paskudztwa,
kupiłam swój pierwszy żel do mycia twarzy, tonik i krem z serii przeznaczonej dla nastolatek. Ten zestaw nie zrobił nic poza tym, że przesuszył moją skórę. Ja jednak, oczarowana obietnicami producenta znajdującymi się na opakowaniach, zdawałam się tego nie widzieć, cały czas myśląc, że robię dla swojej cery coś dobrego. Mijały lata, trądzik nie mijał. Przez ten cały czas u
żywałam niemal wszystkiego - chyba każdej drogeryjnej serii, kosmetyków aptecznych, maści od dermatologa - nic nie pomagało. Nie myślcie sobie, że mam ze skórą jakieś straszne problemy - nie, nie jest najgorzej, a w porównaniu z niektórymi wiem, że wyglądam nawet całkiem nieźle, jednak wciąż marzę o typowo dziecięcej cerze - gładkiej, zdrowej, naturalnie rozświetlonej. Daleka droga.
Wreszcie zrozumiałam, że to ja robię coś nie tak. Pomyślałam, że coś muszę zmienić.
Zaczęłam od przyżenia się bliżej składom kosmetyków, które codziennie używam. Patrząc na kosmetyk oglądamy jego barwę, zapach, konsystencję. Nie
myślimy - co w nim jest i dlaczego jest taki ładny. Nie patrzymy na
niego jak na mieszankę syntetycznych związków, które nie występują
normalnie w naszym organizmie, które nawet nie istnieją w przyrodzie.
Czytając dzieje tych składników, metody i cel ich uzyskania nie
zdarzyło mi się spotkać przeznaczenia - do pielęgnacji skóry. Zawsze
były przeznaczone gdzieś dla przemysłu farbiarskiego, lakierniczego,
petrochemicznego, syntez laboratoryjnych (jako prekursor lub substrat
czegoś innego), elektromaszynowego, włókienniczego, a nawet na potrzeby
wojska. O matko! Zaczęłam się zastanawiać -
po co w ogóle stosować tego rodzaju kosmetyki? Kto w ogóle wpadł na tak durną recepturę? Po co powstał tego typu chory i sztuczny przemysł kosmetyczny? Z pewnością nie po to, aby pielęgnować skórę ludzi.
Niedawno wyczytałam gdzieś, że
przeciętna kobieta każdego dnia wciera w swoją skórę ok. 175 różnych związków chemicznych. Wydało mi się to niemożliwe. Ale wtedy przyjrzałam się bliżej składom produktów, które codziennie używam i... zaniemówiłam.
Moja "pielęgnacja" twarzy:
-
Żel do mycia twarzy - 25 związków chemicznych
-
Tonik - 10 związków chemicznych
-
Krem do twarzy: nawilżająco-matujący / tonujący - 38/47(!) związków chemicznych
+ podstawowe kosmetyki do makijażu:
-
Podkład - 26 związków chemicznych
-
Puder prasowany - 21 związków chemicznych.
Po zsumowaniu i odliczeniu substancji powtarzających się w wielu produktach okazało się, że
samą twarz traktuję dokładnie 111 różnymi związkami chemicznymi! I za coś takiego ma mi się ona odwdzięczać pięknym wyglądem?
Jeśli chodzi o resztę ciała, to też nie jest lepiej.
Moja "pielęgnacja" ciała:
-
Żel do kąpieli (z serii dla niemowląt, myślałam, że bezpieczne - błąd!) - 12 związków chemicznych
-
Mleczko do ciała (także z serii dla niemowląt) - 14 związków chemicznych
-
Masło do ciała - 26 związków chemicznych
-
Szampon - 25 związków chemicznych
-
Odżywka do włosów - 31 związków chemicznych
Darowałam już sobie analizę składu wszystkich kremów do rąk, balsamów do ust itp. Byłam już wystarczająco przerażona.
Mogę spokojnie powiedzieć, że jednak jestem tą "przeciętną kobietą", bo
każdego dnia wcieram w siebie - uwaga! - 183 różne związki chemiczne. Ich
lista wydaje się przerażająco długa - alkohol denat, mineral oil (w kosmetykach dla niemowląt!), SLS,
limonen, salicylan benzylu, benzoesan benzylu, eugenol, izoeugenol,
geraniol, cytronelol, farnezol, linalol czy
hydroksycytronellal.
Całe szczęście, że nie trzeba już testować kosmetyków na zwierzętach, bo śmiertelność byłaby ogromna.
Szok, który przeżyłam sprawił, że
postanowiłam rozpocząć walkę o piękniejszą cerę. Odstawiam wszystkie żele i pianki, a zamiast tego zaczynam używać
mydła Aleppo (o tym zakupie myślałam juz od bardzo dawna, kuszona opiniami innych - dzisiaj wreszcie kupiłam) - możecie poczytać o nim
TU. Do nawilżania skóry używam 100%
masła shea (na noc, bo tłuste) i
7-składnikowego kremu (na dzień). Oraz z płaczem i zgrzytaniem zębami
ograniczam podkład i puder... Doszłam do wniosku, że jeżeli dokładnie "pociapię się" korektorem, to mocne krycie nie jest mi tak bardzo potrzebne.
Na razie to tyle. Przepraszam za objętość tekstu i przynudzanie, ale musiałam, po prostu musiałam o tym napisać, bo ciągle niedowierzam. A Wam proponuję przejżeć składy własnych kosmetyków...
Trzymajcie kciuki!